MORALNOŚCI
be all my sins remembered
// hubris pokutnika
Żebra podgryza mi Wina choć trochę by mogła upoić me ciało i nerwy, by ból załagodzić, acz czy zasługuję na odejme bólu i ułatwienie wnoszenia W wiecznym uśmiechu ust setki gryzą me żebra już tuż szpiku a później kark otulą surowym uściskiem dłonie drewniane, wypalone od mycia nie ma krwi, ale klei się do rąk i ciała słodką mazą i kusi Winę i Pokutę szeptają szydercze szeptuchy i tańczą wśród wizji, które plotą jak Narecznice i Furie Nyjo, otulcie mnie w chusty pastelowe bądź bure i zasadźcie jako sustenancja traw i polan choć ostatecznie me miejsce będzie wieczne, mój dom będzie wśród roślin acz czy zasługuję czy nie splugawię szaleństwem i toksyną nadanymi przez Szwaczki i Gniewki czy moja klątwa nie zbezcześci polany w mlecze i bratki?
// pętla
Jestem tylko kolejnym ciałem ciałem w cielesnym ciągu ciał gdy umrę nawet nie stanę się strawą dla roślin majestatu nie będą ucztować na moich żebrach szlachetne drzewa ni noblistyczne kwiaty tylko trawa chybotliwa u swych postaw z lichymi korzeniami Tak będzie wyglądała moja horacjańska legenda ― nic nie zasadzi we mnie korzeni nawet ta trawa, bo nie tak długie ma korzenie między moimi żebrami zamiast płuc zbierze się ziemia ziemia żyzna w swej ziemskości jak już zje i przetrawi moje mięso z moich kości i będę już na wieki taka przyziemna, nie wespnę się pośród niebiosa i ptaki pieśniarskie ciężkość mi tylko będzie, nie cierpienie, nie miłości czy przyjaźń, nie pamięć i żałowanie tylko ciężkość i atmosfera cielesność człowieka ucisk mój wieczny na żebra i żadnych po mnie słów ani pamiętanych imion // wiosna
Piastunko, co zamykasz mi oczy,
trzymając kostur co ścinał trawę na paszę dla koni Przyjdź do mnie na wiosnę, gdy bzy fioletowieją a ludzie otwierają się jak motyle poczwarki Bądź w biel czy pastele okryta Krótkie włosy i chustę z kwiatami Utul mnie matczyno do snu, gdy życie powraca i rozwija się beze mnie Chcę przed twymi ciepłymi ramionami widzieć, że świat że świat żyje beze mnie i wszyscy śmieją się do słońca i kwiatów Nie przychodź na jesień brzosowską, bo będziesz pożądana jak najszybciej i jak najkrócej — jak wiosna zajrzy radosnym i żywym spojrzeniem, znikniesz a moje uczucie do ciebie warte nic będzie a skoro mamy mieć relację całe życie to chcę kochać cię szczerze a możliwe to tylko jako ja-córka
// wychwała psa
tak jak pies
wyjdę ze swojego snu i przez główne drzwi położę się tam, gdzie mnie nie znajdą oczy nie umrę w tych ścianach, nie umrę w tym łóżku Znajdę dogodne miejsce na rozkład tam gdzie dużo roślin i drzew, co wykorzystają mój wapń i witaminy. przez korzenie — wniebowstąpię. Wyjdę za dnia już nie jak pies ułożę się tam gdzie dużo drzew i roślin za dnia, kiedy bliscy będą nieobecni za dnia, kiedy nikt nie zwróci uwagi na śmierć za dnia, ku zgubie innych nie jak pies, gdy inni śpią nie schowam się w rogu ani w szafie wyjdę i wkroczę do lasu głęboko okryję się gnijącymi liśćmi i warstwami brzozy i sen obejmie me istnienie jak psa tylko tym razem bez niewinności i ze skorumpowaną moralnością już nie jak psa
pieśń horyzontu
― o czerwonych ustach Jej usta czerwone czereśnią
I włosy rozwiane przez wiatr Nie brak uśmiechu i żalu Co tak płynie przez świat Jej usta czerwone czereśnią Włosy brązowe, suknie bordowe Jak szarłat ich ran Jej usta czerwone czereśnią I buty, i złota klejnoty Jak rany na plecach Jak rany ich ud Jak serce kochanka martwego Jej usta czerwone czereśnią I ostrze, i bicz Jak oczy i łzy Zbarwione winem ich krwi Jej usta czerwone czereśnią Jak mogłaś, pani Skazać na śmierć Jak mogłaś, pani Kazać zabić nas Jak mogłaś, pani Jak mogłaś ty Którą kochano
hańba
Hańba
To moje imię Nigdy z tarczą Tylko plecy krwawią na metal i metal dotyka mięsa moich ptasich, gołębich żeber „Hańba! Hańba!” — szeptany ryk wojów ciągnie się wśród tłumu „Hańba! Hańba!” — wszędzie imienne me widmo „Hańba! Hańba!” — pytejski głos kochanicy wpełza do mych uszu, nie złotej a błotnej spirali, gdy Apollo dobija węża, nucąc muzową szaloną pieśń zwycięstwa i Apollin kochanek Hiacynta tak patrzy na mnie z pogardą, gdzie nie ma miejsca na współczucie lirystów czy amavistów hiacyntów i róż kolejnym jego trofeum „Hańba! Hańba!” Dudni przez wieki Otoż moje imię wieczności „Hańba! Hańba!” I dotyk tarczowego metalu i niemy krzyk w tej wielkiej bezimiennej mogile. Ale nikt nie będzie pamiętał Hańby, której żadne jej słowa wskrzesić nie mogą „Hańba! Hańba!” to było za żywota nie będzie metafor w przytułku o pigmaliońskim grajku bogatym w suchoty i nuty nie będzie ożywionego już-bezdusznika, abominacji kroczącej wśród obcego jej świata, nie będzie epoki korzystającej z tej hańby. Wyszepta ktoś raz ostatni nad tą wielką bezimienną mogiłą „Hańba! Hańba!” i ruszy w strony domowego ogniska bezpamięć o hańbie mu zostanie, gdyż nie będzie drzazgi z żadnej liry ani pomnika spiżowego a on też trafi do tej wielkiej bezimiennej mogiły i nigdy świat już nie usłyszy „Hańba! Hańba!”
―
Pozostał dla mnie tylko
Śnieg, Wiatr i horyzontu widma Mroźne spojrzenia twoje, które pogrzebały moje truchło choć z wciąż bijącym sercem i nogami wciąż gnającymi przez grób, który specjalnie dla mnie wygrzebałaś i zasypałaś bielnym łzem To truchło, ten trup siny i blady wciąż rzuca się przez zaspy śnieżne stworzone przez Ciebie, kochana, i przeze mnie Rozpadające się zmartwiałe ciało moje wciąż pędzi z wiatrem na plecach a w płucach tylko ostatni dech dla mnie, który mam kiedyś oddać Zefirowi za pęd, choć miałam Ci wraz ze snem śnieżnym oddać to, co tyle należało do Ciebie A ten truposz gnijący od środka i głowy Tak szaleńczo, nieprzerwanie przesuwa siebie na matrycy czarnobiałej ku horyzontowi, ale jak ma to czynić, gdy całe życie znał tylko szarość i czerwieni odcienie a nigdy nie biel złą ni czerń spokojną? A Ty, Pani Mroźnego Wiatru nie dbasz o horyzont — nie w twym panowaniu rzucasz śnieżne zaspy i czerwieni ślady pod nogi tegoż agonalia, choć martwy, wciąż Twoje lodowe słowa kołatają się wśród planszy czerni i bieli, choć martwy nie sposób uciec zeszłorocznemu zimnu — zostaje wspomnienie
I am an artist, please god forgive me.
I am an artist, please don't revere me. I am an artist, please don't respect me [ART IS DEAD // BO BURNHAM] |
wild roses on a bed of leaves in the month of may
I think I wrote my own pain
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz