Wyszła. Młoda dziewczyna w lekkiej, jasnej sukni. Cecil opuściła dworek jeszcze w nocy, udając się na swoje łowy, a Janae udało się wyprosić u Wurwiqa pozwolenie na spacer. Powinna mieć jeszcze dużo czasu, nim matka wróci. Cóż... Byłoby kłamstwem, gdyby powiedziała, że się jej nie boi. Nawet własny mąż czasem obawiał się Cecil! A była przecież dobrą wampirzycą... Starała się po prostu zawsze pilnować rodziny i o nią dbać. Miała przy tym zdecydowanie twardszą rękę od swojego męża, ale z pewnością to dzięki temu niejednokrotnie rodzinie udało się uniknąć wielu ciężkich komplikacji. Zawsze zdążyli pociągnąć łowcę za nos, zanim jeszcze mu umknęli.
Takie momenty zawsze sprawiały Janae niemałą satysfakcję. Choć co prawda większą przyjemność sprawiłby jej widok ich martwych ciał... Ale sama naprawdę nie przepadała za zabijaniem. To było tylko tak, jakby widząc łowców, budziły się w niej wspomnienia, a z nimi żądza zemsty. Ona z kolei zdawała się pobudzać u kobiety dziką stronę strzygi. Nie lubiła tego. Brzydziły ją często te myśli. Nim umarła nie miała aż takich problemów. Wtedy stymulowała ją najczęściej sama krew. Emocje nie grały aż tak dużej roli. A może po prostu mniej się wtedy złościła i mniej się bała...?
Dotarła do granicy lasu. Częściowo należał on do pobliskiej gildii, ale na te tereny Nae starała się nie zapuszczać. Starała, bo granica ziem nie została zbyt wyraźnie zaznaczona (albo też dziewczyna nie potrafiła jej zauważyć) i często dopiero wracając z puszczy, zdawała sobie sprawę, że mijała jakiś słupek czy wstążkę w barwach noszonych przez instytucję.
Zanurzyła się w otchłań lasu. Przemierzała go spokojnym krokiem. Przez liście drzew przedzierały się podmuchy wiatru. Korony pochylały się raz po raz. Ptaki śpiewały swą pieśń, a kwiaty roztaczały przyjemną dla nosa woń. Dawno nie było już tak dobrej pogody na przechadzkę. Słońce przedzierało się przez korony drzew i przyjemnie grzało swoimi złotymi promieniami ziemię. Igrało w liściach i na trawach. Połyskiwało w rannej rosie i złociło polne stokrotki.
Kobieta przystanęła przy jednym z drzew. Wzięła głęboki wdech. Jej płuca wypełnił orzeźwiający zapach. Czuć było świeżością. Może trochę wilgoci. Usiadła na zwalonym pieńku drzewa. Częściowo pokryty był mchem, obok którego się teraz znajdowała. Potarła po nim dłonią. Mięciutki. Jego ciemnozielona barwa ją uspokajała.
Uśmiechnęła się. Wczorajszego dnia odbyła udane polowanie, dlatego teraz była w zdecydowanie lepszym nastroju i dobrej kondycji. Melodia wymknęła się z jej ust. Lubiła ją. Od kilku dni krążyła po jej umyśle. Musiała ułożyć jeszcze tylko słowa... Patrzyła w niebo, jakby miało je jej zesłać.
Coś trzasnęło. Dziewczyna podskoczyła gwałtownie. Rozejrzała się dookoła, mierząc otoczenie szybkim spojrzeniem. Wstała. Cisza. Janae czuła jak serce bije jej w piersi. I już, kiedy zaczęła się uspokajać... Przymknęła na chwilę powieki, nabierając powietrza do płuc. Uchyliła je. Zapobiegawczo przesunęła wzrokiem po linii drzew. Zatrzymała go, widząc odcinającą się od gałęzi sylwetkę. Wstrzymała oddech. Mężczyzna. Bardzo wysoki mężczyzna... Jakiś dzikus? Patrzył na nią. Przestraszona cofnęła się krok do tyłu. Właśnie wtedy zauważyła na czubku jego głowy parę ciemnych, zwierzęcych uszu. Krzyknęła.
« Dzikusie? x3»