czwartek, 10 sierpnia 2017

Od Zevrana Do Daevy

Synti – karczma o rozkosznej nazwie. „Grzech” ma najlepsze piwo w obrębie siedemdziesięciu kilometrów, czyli odległości do następnego miasta. Sączę powoli mętny trunek i zastanawiam się, dlaczego tu jestem. Chce znaleźć starego druida, o szczurkowatej twarzy – Rat może pomóc mi z Larvae. Chciałbym w końcu pozbyć się upiorów przeszłości, ostatnio rzadziej się pokazują, ale wiem, że wkrótce wrócą ze zdwojoną siłą. Nie chce o tym myśleć, nie chce też być tej nocy sam. Przyglądam się zgrabnej blondynce siedzącej przy stoliku niedaleko kontuaru, o który się opieram. Mrugam do niej i uśmiecham się, nie myśląc o jej braciach lub ojcu, przed którymi będę uciekał nad ranem. Piękność podnosi się i kręcąc kształtnymi biodrami, podchodzi. Ma na sobie ciemno-zieloną suknię do ziemi, jedynym ozdobnym dodatkiem jest ciasno związany gorset. Wspaniale uwydatnia jej talie i pokaźny biust.
– Jak ci na imię kwitnący kwiatuszku? – pytam, ujmując jej drobną dłoń.
Alice, panie. – Ucałowałem wierzch jej dłoni, za co zostałem nagrodzony trzepotem gęstych rzęs i urokliwym rumieńcem. Szkoda, że zawstydzenie tej dziewczyny nie było prawdziwe, widać wielu tak nabierała.
Zevran, do usług tak uroczej damy. Jeśli wolno mi spytać, co robisz tutaj sama?
– Szukam przyjaznego towarzystwa. – Lekko odgarnia blond loki i uśmiecha się.
Doskonale, więc gramy w te samą grę. Chcę jej odpowiedzieć, ale podchodzi do mnie oberżysta i stawia kufel z piwem przy mojej dłoni na ladzie. Unoszę brwi do góry w niemym zaskoczeniu. Mężczyzna lekko pochyla się i szepcze mi do ucha.
– Tamten gość w koncie sali kazał to panu przekazać. – Widzę trzęsącą się dłoń karczmarza, najwyraźniej boi się albo mnie, albo tego tajemniczego osobnika.
Zerkam we wskazanym kierunku i widzę bogato odzianą postać. Pewnie szlachcic.
Przepraszam dziewczynę i obiecuję, że za kilka minut wrócę. Naprawdę mam taką nadzieję. W gospodzie nie ma wielu gości, więc przedostanie się na drugi koniec sali, nie jest trudne. Jednak im bliżej podchodzę, tym mniej arystokratycznie wygląda nieznajomy. Ubrania są połatane i poplamione, miecz przy pasie wyszczerbiony i z pewnością dawno nieczyszczony. Twarz mężczyzny wyszczerzona w pijackim uśmiechu – z pewnością stracę tu czas. Odwracam się i widzę Alice na kolanach jakiegoś wielkiego faceta, jego owłosione ręce zatrzymują się na jej udach i wciąż zdają się iść w górę. „Szkoda, mogło być fajnie” – myślę i dosiadam się do pijanego wielmoża.
– Czego chcesz ode mnie, panie?- pytam.
– Na imię mi Tom... – Czknięcie. – Słyszałem, że wąż kąsa nieprzyjaciół swoich pracodawców. – Uśmiechnął się i potoczył nieobecnym wzrokiem po pomieszczeniu.
– Dobrze słyszeliście, ale tylko wypłacalnych, a wy zapewne właśnie oddaliście ostatni grosz na ten szlachetny trunek. – Pociągam łyk z kufla i wypluwam na podłogę źdźbło jęczmienia lub polnego chwastu.
– Nie drwij ze mnie, Wężu – głos zmienia się w szept, oczy nabierają niebezpiecznego blasku i stają się czujne, usta jednak ani na moment nie zaprzestają wypowiedzi. – Chcę, żebyś zajął się pewną dziwką – pogardliwie wypluwa z siebie słowa.
– Nie masz pieniędzy, by zapłacić za usługę – mówię lekceważąco i bawię się kubkiem. Rzuca na stół mieszek z monetami. – Nie zabijam kobiet, sir.
Na stole pojawia się kolejny identyczny brzęczący wesoło woreczek. Uśmiecham się wrednie, pijąc znów piwo.
■■■

Przeciągam się ostatni raz i podskakuję w miejscu, sprawdzając, czy nic w moim ubiorze nie dzwoni lub nie ociera. Na plecach w pochwie tkwi lekki, mały miecz, przy boku sztylet i mały bukłaczek. Wychodzę przez małe okno w pokoju, nikt w oberży nie musi wiedzieć, że gdzieś wychodzę. Odbijam się od małego parapetu i ląduję na daszku kilka metrów dalej. Nasłuchuję, ale panuje idealna cisza. To dobrze, nie lubię hałasu. Biegnę po dachach, co pewien czas skacząc lub koziołkując. Nie jest to zawsze konieczne, jednak lubię się trochę pogimnastykować podczas takich akcji. Mimo moich niepotrzebnych wygibasów pozostaję niewidoczny w czarnym stroju na tle budynków. Szybko docieram do celu, jedno z okien w mieszkaniu mojej ofiary jest otwarte, wślizguję się przez nie. Ląduję na podłodze przyczajony jak kot, nikogo nie ma. Dziewczyna nie wróciła jeszcze z pracy, mam kilka minut na przygotowanie. Zamykam okna, przy drzwiach rozlewam odrobinę cieczy z manierki, opary nie są trujące, ale powodują natychmiastową senność, oddycham przez szal owinięty wokoło twarzy i chowam się za szafką. Zamykam oczy i uspokajam oddech. Czekam.
Po kilku minutach słyszę chrobot klucza w zamku i do domu wchodzi czerwonowłosa kobieta. Ma na sobie krótką sukienkę, buty na wysokim obcasie i rozpięty płaszcz – wszystko czarne. Rozgląda się niepewnie, pociąga nosem zaskoczona dziwnym zapachem i pada na podłogę, nie zdążywszy nawet zamknąć drzwi.
Odciągam ją, zabezpieczam wejście tak, aby nikt mi nie przeszkadzał. Znajduję sznur i krzesło, robiąc z nich użytek. Przed zabiciem jej chciałbym dostać odpowiedź na kilka pytań. Rzucam na jej postać kilka zaklęć, nie wiem, jaką jest istotą, a nie chciałbym, żeby nagle się uwolniła – może być bardzo niebezpieczna. Potem siadam naprzeciwko niej i czekam, aż odzyska przytomność.


« Dei? »

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz